„ – Liv, czy wyjdziesz za mnie?
- Nie, Jim. Nie mogę.”
Spektakularne zakończenia niosą ze sobą petardę wrażeń. W
pierwszym tomie serii „Dance, sing, love” była cała bomba. I to dosłownie.
Layla Wheldon, ukrywająca się po pseudonimem młoda, polska pisarka, stworzyła
oryginalną parę, której rzuciła pod nogi nieschematyczny, choć aktualny w
dzisiejszych czasach dramat. Czytelnikom nie pozostało więc nic innego, aniżeli
czekać na kontynuację. A ta pojawiła się na rynku wydawniczym prawie po roku
czasu. Czy warto było tyle czekać? Zapraszam na recenzję „Dance, sing, love. W
rytmie serc”.
ZARYS FABUŁY
Blizny pokrywające
ciało i widoczne oznaki przebytego horroru nie są jeszcze najgorsze. Największe
zniszczenia, po tragicznych wydarzeniach rozegranych na lotnisku, nosi Livia
Innocenti w psychice. Bo traumy, choć sprytnie ukryte, nie pozwalają jej
normalnie żyć. Nie tak łatwo zaś porzucić marzenia i pasje, ale kiedy w grę
wchodzi zdrowie, trzeba skupić się na tym, co najważniejsze. I w tym momencie
pojawia się James, który pomaga stanąć dziewczynie na nogi. Los jednak nie
zamierza zaprzestać na jednej „niespodziance”. Wkrótce wystawi cierpliwość tych
dwoje na kolejną próbę.
POZYTYWNA ZMIANA
Pierwszoosobowa narracja z przewagą perspektywy Livii to
zdecydowany plus jeśli chodzi o tę książkę i wszystkie powieści tego gatunku.
Nie ma nic lepszego niż możliwość bezpośredniego
kontaktu z bohaterem, odkrycie jego myśli, uczuć, zamiarów. A w tym
przypadku odkrywać jest co. Główna, żeńska postać to dziewczyna okaleczona
przez niespodziewane, tragiczne wydarzenia. Cudem uszła z życiem, więc wbrew pozorom wcale nie tak łatwo się jej
pozbierać. Rozumiem jej emocjonalne
zawahania. W końcu wiele przeszła. Na pewnym etapie jednak niektóre z
zachowań Livii wydawały mi się wręcz irracjonalne.
Jedno jest pewne, bohaterka potrafi urozmaicić fabułę. James z kolei przechodzi
metamorfozę. Po skupionym wokół
siebie zarozumialcu pozostał zaledwie nikły ślad. Opiekuńczy, cierpliwy, choć nadal potrafiący dać popis zazdrości…
to już nie ta sama postać, którą mieliśmy okazję spotkać ostatnim razem. Czy to
źle? Niekoniecznie. Mnie ta pozytywna
zmiana, związana z nagłą i niespodziewaną sytuacją, oszczędziła wiele
nerwów.
DOJRZALSZA MIŁOŚĆ
Wątek uczuciowy nie
dostarcza już tylu skrajnych wrażeń, jak to było poprzednim razem. Miłość
bohaterów dojrzewa, opiera się na
wsparciu i zrozumieniu. Nie oznacza to,
że akcja zasypia, a fabularnie autorka poniosła sromotną klęskę. Wręcz
przeciwnie. Pojawiają się czynniki
zewnętrzne mieszające w związku bohaterów, są rzucane pod nogi kolejne
kłody, powracająca przeszłość, uzależnienie, jest także taniec i muzyka. Można współczuć, przeżywać radości i bóle, ale
dzięki postaciom drugoplanowym nie zabrakło też szczypty humoru. Mam wrażenie, że na deficyt intrygujących pomysłów narzekać
nie można. Jestem tylko bardzo ciekawa, czy podobnie będzie i w trzecim tomie…
Bo ponoć premiera takowego zbliża się wielkimi krokami.
W PORÓWNANIU Z
PIERWSZĄ CZĘŚCIĄ
Autorka dopracowała
styl, a jej warsztat wzbogacony doświadczeniem pierwszego, wydanego tomu przerzucił się na
jakość kontynuacji. Skłaniam się ku stwierdzeniu, że druga część okazała się
nawet ciekawsza niż pierwsza, ale poprzednią czytałam rok tomu więc ciężko mi
zarzucić maksymalnie rzetelnym porównaniem. Bezpieczniej więc powiem, że Layla
Wheldon utrzymała poziom poprzedniczki,
więc te osoby, które wciąż wahają się nad poznaniem dalszych losów Jamesa i
Livii, powinny spróbować.
Za książkę bardzo
serdecznie dziękuję wydawnictwu Editio Red.
Muszę jeszcze nadrobić pierwszy tom. 😊
OdpowiedzUsuńBez niego ani rusz, jeśli chodzi o tą historię :)
Usuń