czwartek, 12 marca 2020

Prolog: "Z piasku i popiołu" Amy Harmon.
Zapowiedź.


Włochy, rok 1943, Niemcy okupują większość kraju. I polują na Żydów.

Eva Rosselli i Angelo Bianco wychowywali się jak rodzeństwo, ale w końcu pomiędzy nimi stanęły polityka i religia.

Po latach zakochali się w sobie, lecz kościół wezwał Angelo i ten wybrał kapłaństwo.
Ponad dekadę później Angelo jest katolickim księdzem, a Eva –kobietą, która nie ma gdzie iść. By ochronić ją przed gestapo, mężczyzna decyduje się ukryć Evę w klasztorze, gdzie ta odkrywa, że jest tylko jednym z wielu chronionych przez Kościół katolicki, Żydów.
Ale Eva nie potrafi się ukrywać i czekać na lepsze czasy, podczas gdy Angelo ryzykuje dla niej wszystko.Jest wojna, wielu ludzi potrzebuje pomocy. Angelo i Eva przechodzą kolejne ciężkie próby oraz podejmują bolesne decyzje. W końcu będą musieli podjąć tę najtrudniejszą.


Prolog

24 marca 1944 roku

Angelo musiał zasnąć w wilgotnej trawie przy drodze, ale wieczór był chłodny, a jego sutanna cienka, więc gdy się obudził, przeszyły go dreszcze. Wywołały u niego jęk, lecz ostry ból z prawej strony przynajmniej go otrzeźwił. Było ciemno, miał tak wyschnięte usta, że zlizał rosę z trawy. Jeśli chciał się rozgrzać, musiał się ruszyć, jeśli chciał znaleźć wodę, musiał się ruszyć. Jeśli chciał znaleźć Evę, musiał się ruszyć.
            Wstał z trudem i zrobił krok, a potem następny, tłumaczył sobie, że w marszu ból będzie mniejszy niż na leżąco. Każdy oddech wzniecał w piersi mały pożar, był pewien, że miał kilka złamanych żeber. Z powodu ciemności i niesprawności prawej nogi każdy krok groził upadkiem, znalazł jednak pozycję, w której ból był mniej dojmujący i kuśtykając ruszył via Ardeatina w stronę Rzymu – a przynajmniej taką miał nadzieję. Na Boga, na pewno nie zamierzał zawracać. Ledwie widział na prawe oko, lewe miał całkiem spuchnięte, nos złamany. Niewielka strata. I tak nie był szczególnie piękny. Stracił trzy paznokcie prawej dłoni, mały palec lewej także był złamany, co odkrył w momencie, gdy się potknął i zauważył jego nienaturalne wykrzywienie. Z bólu aż go zemdliło i „zobaczył gwiazdy”, ale walczył, by nie stracić przytomności. Ostrożnie uklęknął i wyjęczał modlitwę do Madonny, błagał o jeszcze odrobinę pomocy. Wysłuchała go, ruszył dalej.
            Do kościoła Świętej Cecylii na Zatybrzu nie było daleko – może osiem kilometrów? Ale szedł bardzo powoli, droga musiała zająć mu wiele czasu, nie wiedział nawet, która godzina. Cieszył się z ciemności, przynajmniej zapewniała osłonę. Miał nie żyć. I bezpieczniej było dla niego, by ludzie wierzyli, że nie żyje. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak wygląda – włosy zlepione krwią i brudem, sutanna umazana posoką, cuchnąca potem i śmiercią. Nie ściągał jej od trzech dni. Przypominał posłańca piekieł, a nie rycerza bożej armii.
            Wiedział, że przy drodze stoi jeszcze jeden kościół – przy każdej drodze w Rzymie stał jakiś kościół, albo pięć. Szukał w pamięci nazwiska proboszcza, ale sobie nie przypomniał. W pobliżu był też klasztor i szkoła. W obu ukrył kilku uciekinierów. Dzieci. Żydów. Ale na drodze panowała cisza. Nie spotkał żywej duszy, odkąd ciężarówki z niemieckimi żołnierzami, wysłużoną bronią i pustymi skrzynkami koniaku odjechały ze starego kamieniołomu i katakumb. W katakumbach pojawili się nowi umarli. Stare duchy będą musiały podzielić się z nimi miejscem w Grotach Ardeatyńskich.
            Droga do kościoła zajęła mu pełną bólu wieczność, ale gdy ujrzał fontannę, przyśpieszył kroku. Rzucił się do niej twarzą, jęknął z bólu, zachłysnął się wodą, nie zdołał jej połknąć i zaczął się krztusić. Była słonawa, najpewniej się po niej pochoruje, ale jeszcze nigdy nie miał w ustach nic smaczniejszego. Ugasił pragnienie i odetchnął.Gdy lodowata powierzchnia fontanny obtarła jego zmasakrowane paznokcie, zdusił krzyk. Umył się, jak potrafił, zmył krew z włosów i skóry. Jeżeli nie dotrze do celu przed wschodem słońca, to chciał przynajmniej wyglądać jak najlepiej, woda go oprzytomniła.
            Padł na niego czyjś cień, zląkł się, lecz szybko zrozumiał, że to tylko człowiek z kamienia. Posąg. Spoglądał nań z góry z obojętnym współczuciem, wyciągał ku niemu dłonie, ale nie mógł mu pomóc. Angelo nie wiedział, co to za święty ani dlaczego tu stoi – nazwa kościoła też umknęła z jego pamięci – lecz coś w jego wyglądzie, powaga jego twarzy, melancholijna akceptacja losu bijąca z postaci, przywiodły mu na myśl świętego Jerzego dłuta Donatella oraz dzień, w którym Angelo odnalazł powołanie.
            Miał trzynaście lat, gdy święty Jerzy do niego przemówił. Niesłyszalnymi słowami. Angelo nie był głupcem ani jakimś wieszczem, ale święty Jerzy mimo wszystko się do niego zwrócił. Tamtego dnia szedł o kulach, noga tak go bolała, że nie mógł założyć protezy. Szkolna wycieczka pozbawiła go sił. I tak nie łudził się, że nadąży za innymi chłopcami. Ojciec Sebastiano zaprowadził ich do Palazzo del Bargello, gdzie Angelo ujrzał posąg, gdy tylko stanął w bramie.
            Stał wysoko, we wnęce, więc nie mógł go dotknąć. Ale bardzo chciał. Podszedł najbliżej, jak mógł, zadarł głowę i wbił wzrok w posąg świętego Jerzego zapatrzonego w pradawną dal z niewinnością niepasującą do jego zbroi i odwagą kłócącą się ze zmarszczonymi troską brwiami. Miał szeroko otwarte, czujne oczy i wyprostowaną sylwetkę, czekał na nadchodzące niebezpieczeństwo ze spokojem, choć wydawało się, że ledwie osiągnął wiek pozwalający dzierżyć miecz. Angelo gapił się na jego twarz jak urzeczony. Trwał w tej pozycji długi czas, zupełnie zignorował słynną kopułę, freski i witraże. Całe wielkie muzeum, wszystkie eksponowane w nim cuda sprowadziły się do tego jednego posągu.
            Teraz, więcej niż tuzin lat później, stał i wbijał wzrok w figurę, która co prawda nie była świętym Jerzym słynnego Donatella, ale i tak zaczął błagać.
            – Pomóż mi, San Giorgio – powiedział na głos w nadziei, że niebiosa go wysłuchają. – Pomóż mi stawić czoła temu, co nadchodzi.
            Angelo, kuśtykając oddalił się od fontanny z powrotem na drogę, równie starą jak sam Rzym.Czuł na plecach spojrzenie nieznanej postaci z kamienia. Wrócił myślami do swojego świętego obrońcy, do popołudnia sprzed wielu lat, kiedy wszystko tak wyraźnie ujrzał, gdy nieśmiertelność wydawała się nagrodą, a nie koszmarną torturą. Ból był zbyt wielki, nieśmiertelność przestała go kusić. Śmierć brzmiała znacznie bardziej zachęcająco.
            Wtedy, dawno temu, ktoś przyglądał się jego kontemplacji posągu świętego Jerzego, ale Angelo zauważył mężczyznę dopiero, gdy ten się odezwał i opowiedział historię dzieła sztuki.
            – Jerzy był rzymskim żołnierzem, kimś w rodzaju kapitana. Nie chciał wyrzec się wiary w Chrystusa. Obiecywali mu złoto, władzę i bogactwa, jeżeli tylko będzie czcił bogów imperium. Bo widzisz, cesarz nie chciał go zabijać. Wysoko cenił młodego Jerzego. Ale Jerzy i tak odmówił.
            Angelo oderwał wzrok od posągu Donatella. Stał obok niego ksiądz, podobny do ojcaSebastiano. Był starszy od ojca Angela, ale młodszy od jego dziadka, Santino. Miał żywe oczy i schludnie uczesane włosy. Jego twarz była życzliwa i zaciekawiona, lecz dłonie złączył za plecami, sama jego postawa świadczyła o skromności.
            – Umarł? – zapytał Angelo.
            – Owszem, umarł – odparł poważnie ksiądz.
            Angelo spodziewał się takiej odpowiedzi, ale prawda i tak go zraniła. Chciał, żeby młody bohater zwyciężył.
            – Umarł, ale najpierw pokonał smoka – dodał łagodnie ksiądz.
            Angelo nie widział w tym sensu. Ponownie spojrzał na posąg i wielką tarczę świętego i zmarszczył nos. Myślał, że to prawdziwa opowieść, a przecież smoki nie istnieją.
            – Smoka? – zapytał. – Walczył ze smokiem?
            – Ze złem. Z pokusą. Ze strachem. Smok to symbol bitwy, jaką musiał stoczyć z samym sobą, by pozostać wiernym Bogu.
            Angelo kiwnął głową. To zrozumiał doskonale. Zamilkli, wpatrywali się w ożywioną dłonią mistrza postać młodego żołnierza.
            – Jak się nazywasz, młody człowieku? – zapytał ksiądz.
            – Angelo. Angelo Bianco.
            – Angelo, święty Jerzy żył ponad półtora tysiąca lat temu. A mimo to nadal o nim rozmawiamy. Uważam więc, że jest nieśmiertelny… nie sądzisz?
            Ta myśl poruszyła Angelo tak bardzo, że w jego oczach zalśniły łzy, które próbował odpędzić pośpiesznym mruganiem.
            – Tak, ojcze – wyszeptał. – Tak sądzę.
            – Zaryzykował wszystko i teraz jest nieśmiertelny.
            Zaryzykował wszystko i teraz jest nieśmiertelny.
            Angelo jęknął, na to wspomnienie aż ścisnęło go w żołądku. Och, ironio. Och, niewiarygodna, straszna ironio. On także wszystko zaryzykował i być może stracił jedyną rzecz, za którą oddałby nieśmiertelność.
            Kiedy na wschodnie niebo zaczął zakradać się świt, a na wieże i dzwonnice Wiecznego Miasta padły pierwsze promienie bladego światła, Angelo dotarł w końcu do bramy Świętej Cecylii. Dzwony zagrały na jutrznię, jakby witały go z powrotem, lecz on potrafił tylko patrzeć na żelazne iglice i modlić się, by jakimś cudem Ewa czekała w środku.
            Kilka minut później znalazła go matka Francesca, siedział na ziemi, oparty plecami o bramę, jakby przykuł go do niej jakiś sługus Szatana. Musiała pomyśleć, że nie żyje, bo krzyknęła z trwogą, a gdy biegła mu pomóc, robiła znaki krzyża. Angelo był zbyt zmęczony, by ją uspokoić.
            Patrzył przez opuchnięte powieki, jak pojawia się nad nim Mario Sonnino, jak sprawdza mu puls, jak krótkim poleceniem nakazuje kilku innym wnieść go do środka.
            – To niebezpieczne – wydusił Angelo z najwyższym trudem. Mario nie był bezpieczny przed bramą. Mario nie był też bezpieczny za nią.
            – Ktoś mógł cię zobaczyć – Angelo próbował go ostrzec, ale słowa niezgrabnie wyciekały mu z ust.
            – Zanieście go na górę do pokoju Evy! – zarządził Mario.
            – Gdzie Eva? – Angelo znalazł w sobie dość sił, by zadać to pytanie, musiał wiedzieć.
            Nikt mu nie odpowiedział. Wynosili go na górę w pośpiechu, jego żebra zaprotestowały przeciwko tak gwałtownemu ruchowi i zawył z bólu. Położyli go ostrożnie na łóżku, otoczył go jej różany aromat.
            – Eva? – zapytał ponownie, tym razem głośniej. Zerkał mniej spuchniętym okiem, próbował coś dostrzec, ale wszystkie kształty były zamazane, a otaczający go ludzie złowróżbnie milczeli.
            – Angelo, nie widzieliśmy jej od trzech dni – odpowiedział mu w końcu Mario. – Niemcy ją zabrali.

24 marca 1944 roku
            Via Tasso

                        Wyznanie: Nazywam się Batsheva Rosselli, a nie Eva Bianco, i jestem Żydówką. Angelo Bianco nie jest moim bratem, ale księdzem, który chciał mnie chronić przed miejscem, w którym się znalazłam.

            Gdy poznałam Angela, był jeszcze dzieckiem. Jak ja. Dzieckiem o wzroku zbyt przepełnionym rozczarowaniem, jak na kogoś tak młodego. Po przyjeździe do Włoch długo nie mówił. Tylko patrzył. Myślałam wtedy, że to dlatego, że jest Amerykaninem. Myślałam, że po prostu nie rozumie. Kiedy teraz sobie przypomnę, jak pokazywałam mu na migi, jak wykrzykiwałam każde zdanie, jakby miał coś nie tak z uszami, chce mi się śmiać. Tańczyłam wokół niego, grałam mu na skrzypcach, śpiewałam pioseneczki, żeby tylko zobaczyć, czy się uśmiechnie. A gdy się uśmiechał, tuliłam go i całowałam w policzki. Z jego uszami, a także pojmowaniem, wszystko było w należytym porządku. Doskonale mnie rozumiał. Po prostu słuchał. Obserwował. Uczył się.
            Camillo, mój wyjątkowo cierpliwy ojciec, mówił, żebym zostawiła Angela w spokoju, ale nie potrafiłam. Po prostu nie potrafiłam. Teraz widzę, że nigdy się nie nauczyłam. Tańczyłam wokół niego całymi latami, próbowałam przykuć jego uwagę, chciałam tylko jego uśmiechu. Chciałam tylko być blisko niego, chciałam tylko go kochać i być przez niego kochaną. Choć nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy, już wtedy się buntowałam, walczyłam ze strachem. Bunt był moim największym sprzymierzeńcem, choć czasami go nienawidziłam. Był do mnie podobny, podobnie cierpiał, ale nie pozwalał mi się poddać. A gdy strach odebrał mi powody do walki, bunt oddał mi je z powrotem.
            Ojciec powiedział mi pewnego razu, że jesteśmy na tym świecie, żeby się uczyć. Bóg życzy sobie, żebyśmy przyswoili wszystko, czego chce nauczyć nas życie. Następnie to, czego się nauczyliśmy, staje się naszym darem dla Boga i ludzkości. Lecz żeby się uczyć, musimy żyć. A żeby żyć, czasami musimy walczyć.
            Oto mój dar. Rzeczy, których się nauczyłam, maleńkie akty buntu, które utrzymały mnie przy życiu i miłość, która podsycała moją nadzieję, gdy nic innego mi już nie zostało.
                        Eva Rosselli

Przeczytacie?

6 komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...