czwartek, 5 listopada 2020

Prolog: "American Savages" J. J. McAvoy.
Zapowiedź.

Trzeci tom serii, która zachwyciła miłośników romansów mafijnych!

Rodzina Callahanów i ich imperium rozpada się w drobny pył. Liam znalazł się w więzieniu, a Melody zaginęła. Zdaniem policji to mężczyzna jest odpowiedzialny za zniknięcie kobiety, a nawet jej śmierć. Mimo że Liam jest wściekły na Melody, chętnie się dowie, gdzie, do cholery, podziała się jego żona.

Za tym wszystkim stoi jeden człowiek – szef FBI, AvianDoers. Wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak zaplanował. Jednak jeżeli myśli, że Liam i Melody się poddadzą, jest w błędzie. To zdecydowanie nie leży w ich naturze.

Kiedy wrócą, poleje się krew. Tym razem nie będą się bawić. Nikogo nie oszczędzą.

PROLOG

 Urodziłem się zgubiony i nie mam ochoty być odnalezionym.

~John Steinbeck

 ORLANDO

 CZTERNAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ

 Uderzył ją pięścią w twarz, posyłając na ziemię tak szybko, że włosy owinęły jej się wokół twarzy, zanim uderzyła w matę. Pozostała przez chwilę na podłodze ringu bokserskiego, ledwo żywa, zanim spróbowała podźwignąć się na nogi. Ramiona jej drżały, a pierś unosiła się i opadała, gdy desperacko starała się wtłoczyć powietrze do płuc. Zdołała podnieść się na jednym kolanie, zanim padła z powrotem na matę.

                Żałosne.

                – Wstawaj, Melody – powiedziałem, opierając się o ścianę starej sali treningowej za miastem. Była tak samo sfatygowana jak miasto. Nikt poza naszymi ludźmi już tutaj nie przychodził – pot z potu, gorąca krew z gorącej krwi, byliśmy Włochami, jednym ludem. A ona hańbiła się przed ludźmi, którzy powinni szanować ją najbardziej.

                Nie ruszała się, leżała tak po prostu jak martwa rzecz. Ani człowiek, ani zwierzę.

                – Powiedziałem: wstawaj, Melody!

                Z niewielkim okrzykiem frustracji podźwignęła się na nogi i rzuciła na liny otaczające ring, żeby utrzymać się w pozycji pionowej, kiedy Gino ją złapał.

                – Panienko? Panienko Giovanni? Wszystko w porządku? – spytał Gino i popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, gdy nie odpowiedziała.

                – Puść ją. I przysięgam na Boga Wszechmogącego, Melody, jeśli znowu upadniesz…

                – Nic mi nie jest. – Założyła luźne pasmo włosów za ucho, stanęła prosto i uniosła obandażowane pięści. Kilka razy pokręciła głową, starając się zachować przytomność.

                – Widzisz? Nic jej nie jest. Zaczynajcie od nowa – powiedziałem do niego.

                – Proszę pana, to już dwie godziny…

                – Nie obchodzi mnie, nawet jeśli minęły dwa dni! – warknąłem i właśnie w tej chwili to zobaczyłem. Wszyscy na sali patrzyli na moją córkę z litością, a na mnie z pogardą, jakbym był jakimś potworem. – WSZYSCY WYNOCHA! – zawołałem nagle, sprawiając, że podskoczyli i pędem ruszyli w stronę drzwi. Gino przesunął spojrzeniem między Melody a mną, zanim opuścił ring. – Później się z tobą rozmówię – oznajmiłem, a on przytaknął i wyszedł.

                W sali było mrocznie. Jedyne źródło światła biło ze środka ringu, gdzie Melody czekała bez słowa. Wszedłem tam, złapałem tarcze treningowe i zakładając je, zacząłem dziewczynę okrążać.

                – Jesteś rozczarowaniem, Melody – szepnąłem. – I nie tylko dlatego, że ośmieszasz mnie oraz siebie. Ile masz lat, dwanaście czy cztery? Nadal potrzebujesz kogoś, kto cię uratuje? Kto będzie cię niańczyć? Tego właśnie chcesz?

                – Nie, proszę pana. – Uniosła głowę. – Nic mi nie jest, mogę walczyć dalej.

                – Nic ci nie jest? Minutę temu wyglądałaś jak nowo narodzony jelonek. Czy to dlatego, że jesteś teraz sama, nie chcesz robić przedstawienia?

                Popatrzyła na mnie ze złością.

                – Walczę już od dwóch godzin, tato. Każdy normalny człowiek…

                – Ty nie jesteś normalna! Jesteś MelodyNicci Giovanni, córka Żelaznych Rąk – moja córka! Normalna” nie jest przymiotnikiem, który cię określa! Wybitna. Nieustępliwa. Niepowstrzymana. Do tego właśnie powinnaś dążyć. Jesteś obolała? Twoje ciało wyje z udręki? Wiesz co? Takie jest twoje życie. Myślisz, że tamci idioci pomogli ci, bo im zależy? Bo jesteś taka cenna? Wtrącili się, żeby pokazać twoją słabość, żeby zniżyć cię do ich ograniczeń, do ich słabości. Pomocna dłoń jest zawsze samolubna. Jeśli nie potrafisz ocalić się sama, nie masz prawa zostać ocalona. – Napotkałem groźne spojrzenie jej ciemnobrązowych oczu. – Rozumiesz?

                Nie odpowiedziała, po prostu wciąż wpatrywała się we mnie.

                – Zadałem ci pytanie.

                – Tak, proszę pana. Słyszę – ledwie wybąkała.

                – Dobrze. – Podniosłem tarcze. – A teraz pięści w górę.

                – Ti odio – powiedziała pod nosem i uderzyła w nie.

                – Przepraszam, czego nienawidzisz?

                – Niczego.

                Tak właśnie myślałem.

                Pewnego dnia mi za to podziękuje.


 SEDRIC

 CZTERNAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ

     – Liam, za godzinę wybieram się na lunch z Nealem i Declanem, nie poszedłbyś z nami? – zapytała Evelyn, choć bardziej brzmiało to jak prośba, żeby jednak się skusił.

                Liam siedział w rogu mojego gabinetu, otoczony książkami. Długie nogi miał wyciągnięte na podłodze, a plecy opierał o biblioteczkę. Przerwał na chwilę i spojrzał na moją żonę, a ona wytrzymała jego lodowaty wzrok.

                – Dziękuję, matko, jadłem już lunch – odpowiedział, jakby nie posiadał żadnych emocji, którymi mógłby się z nią podzielić.

                – No cóż, w takim razie zostawię was, żebyście dalej robili to, co tam robicie w tym lochu. – Uśmiechnęła się, a ja próbowałem odpowiedzieć tym samym, ale z jakiegoś powodu nie mogłem.

                – Zadzwonię później – rzekłem, gdy pocałowała mnie w policzek przed wyjściem.

                Kiedy tylko drzwi się zamknęły, podszedłem do kąta i trzasnąłem syna prosto w głowę.

                – Auć! Co, do…

                – Dlaczego musisz być aż tak podobny do mnie? – Westchnąłem i usiadłem obok niego. – Powinieneś brać ode mnie to, co dobre, a złe rzeczy zostawić za sobą. Chowanie urazy wobec rodziny…

                – Nie chowam urazy.

                Wpatrzyłem się w mojego syna. To prawie zabawne, jak dobrze potrafił odczytywać innych ludzi, a nie umiał zrozumieć samego siebie.

                – Nadal jesteś na nią zły.

                – Nie, nie jestem…

                – Ja też czasami jeszcze jestem na nią zły – przerwałem mu, a on zamarł, odwrócił wzrok i mocniej ścisnął Podróże z Charleyem Johna Steinbecka. – Staram się o tym nie myśleć. O tych latach, które spędziła na odpychaniu nas wszystkich… Jak musiałeś się…

                – Nic mi nie jest – warknął.

                – Tak bardzo, że nie pozwalasz mi nawet dokończyć zdania?

                Wziął głęboki wdech.

                – Bądź ponad to, Liam. Odpuść. Nie była przy tobie, gdy byłeś chłopcem, wiem o tym, ale odpuść jej i kochaj ją jeszcze bardziej za to, jak desperacko stara się być przy tobie teraz. Nigdy nie jest się za starym na matkę.

                – A mówiłeś, że jestem jak ty? Zawsze dajesz rady, których sam nie stosujesz – wymamrotał mądrala, a ja zwalczyłem ochotę, żeby trzasnąć go jeszcze raz.

                – Codziennie jemy rodzinną kolację, a twoja matka i ja każdej nocy konsumujemy również deser.

                – Uch, tato! Nie mów tak, to brzmi, jakbyśmy rozmawiali o seksie. – Skrzywił się, a potem schował za książką.

                Złapałem go za głowę i przyciągnąłem do siebie.

                – Nie to miałem na myśli, idioto.

                Odepchnął moje dłonie, a ja puściłem go ze śmiechem.

                – Ale to również robimy.

                – Serio?! Fuj… Przestań o tym gadać – błagał, a ja zaśmiałem się znowu, kiedy zrobił zniesmaczoną minę.

                – Wszystko, co mamy i wszystko, co robię, jest dla rodziny, Liam. Irlandzkie klany, nasza krew, niezależnie, jak bardzo nas zranią albo zawiodą, są jedynym bezpiecznym schronieniem, jakie mamy w życiu. Wszystko to zaczęło się dlatego, że nikt o nas nie dbał… Nazywali nas irlandzkimi kundlami. Zostawili nas, żebyśmy zgnili na ulicy… A my połączyliśmy się, przetrwaliśmy i trzymamy się razem, żeby nie umrzeć w samotności. To właśnie jest zadanie Ceann na Conairte. Osiągniesz to jedynie, jeśli…

                – Odpuszczę – szepnął, a ja przytaknąłem.

                – Idź na lunch, bo jeśli nie zdasz dzisiaj testu ze strzelania do celu, nie dostaniesz nic do jedzenia aż do jutrzejszej kolacji.

                To od razu postawiło go na nogi. Kiedy otworzył drzwi, Neal stał tuż za nimi, górując nad młodszym bratem, który albo nie dbał o to, że jest niższy, albo tego nie zauważał. Liam popatrzył na brata z większymi pokładami dumy, niż powinien posiadać piętnastoletni chłopiec.

                – Mama naprawdę chce, żebyś poszedł z nami na lunch – stwierdził Neal.

                – Właśnie szedłem, starszy bracie – odparł Liam, wychodząc z pokoju, a ostrość w jego głosie była ewidentna.

                Neal, Liam. Ciekawe, co z nich wyrośnie.


Czekacie na tą książkę?

4 komentarze:

  1. Nie znam tej serii, ale jestem lekko zachęcona.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam tę serię w planach i ciekawa jestem czy mi się spodoba. Prolog intryguje. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejna, intrygująca seria. Wpisuje się w mój gust.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytam pierwszą część, a potem zobaczymy. 😊

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...