Jestem dziwadłem,
odmieńcem, nigdzie nie pasuję. Jestem samotna, nikt mnie nie kocha. Jednak
szczęście jest tak blisko, prawie mogę go posmakować. Aż nagle zjawia się on.
Jest przystojny i bogaty, stanowi uosobienie męskości. Ma smutne brązowe oczy i
niesamowity uśmiech. I chce, żebym uciekła razem z nim. Skrywa swoje intencje.
Motywy jego postępowania są niejasne. Ale ja i tak z nim odchodzę, bo tu nie
jestem szczęśliwa. Jego obietnice są zbyt piękne, by mogły być prawdziwe.
Zamek. Fortuna. I konie. To wszystko jest zbyt proste. A w moim życiu nic nigdy
nie jest proste. W czym tkwi haczyk? Zawsze jest jakiś haczyk.
ROZDZIAŁ 1
Casey
Teraźniejszość
Klik. Klik. Klik. Klik. Klik. Klik.
– Casey. – Doktor Cohen mruży oczy i spogląda na mnie z irytacją.
Klikam długopisem ostatni
raz, po czym wzruszam ramionami.
– Co takiego?
– Pytałam, jak ci
idzie w szkole. – Znowu jest spokojna. Wytrąciłam ją z równowagi tylko na
chwilę. To mój życiowy cel. Podczas naszych sesji uwielbiam wyprowadzać doktor
Cohen z równowagi.
Mój obecny rekord wynosi
pięć razy podczas jednej sesji.
Tamtego dnia doktor
zakończyła rozmowę ze mną wcześniej niż zwykle.
– Wszystko w porządku
– mówię jej to, co chce usłyszeć. Nie mówię jej, że nienawidzę nauczycieli i
innych uczniów. Nie powiem jej, że nienawidzę wszystkiego. A już na pewno nie
zamierzam mówić, że wczoraj szukałam w internecie informacji przygotowujących
do matury. Za dwa miesiące stuknie mi osiemnastka. Potem się stąd zmywam.
– Zdefiniuj „w
porządku” – zachęca mnie i przykłada długopis do kartki, przygotowując się do
notowania.
Klik. Klik. Klik.
Zerkam na nią. Mruży oczy
– To znaczy „naprawdę
spoko” – mówię, po czym zaczynam się śmiać.
Pani doktor, zdjąwszy
jedną nogę z drugiej, nachyla się do przodu.
– To nie zabawa, moja
droga.
Ach, w końcu wypowiedziała
te słowa. Zawsze je mówi. Za każdym razem, gdy się spotykamy.
– W szkole wszystko w
porządku – rzucam szorstko. – Jest nudna. Tak jak zawsze.
– Nudna? – pyta,
unosząc swoje czarne brwi, po czym przegląda papiery, które trzyma na kolanach.
– Z twojego ostatniego sprawozdania wynika, że masz dwóję z angielskiego.
Klik. Klik.
– No i co z tego?
– Musisz mieć lepsze
stopnie. – Zaciska usta. – Jak chcesz dostać się do college’u z takimi…
Zaczynam nieustannie
naciskać długopis.
Klikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklik.
– Nie zamierzam iść
do college’u. – Unoszę głowę, ale nie patrzę doktorce w oczy, tylko spoglądam
na zegar na ścianie. Nasza sesja dobiega końca.
– Najwyższy czas
dorosnąć, Casey – strofuje mnie. To nie zabawa, moja droga. Wiem, że
chce znowu to powiedzieć. Jej wargi drżą. Z trudem powstrzymuje te słowa.
– Mam już prawie
osiemnaście lat. – Uśmiecham się złośliwie.
Gdyby psychiatrzy mogli
przewracać oczami w obecności swoich pacjentów, na pewno właśnie by to zrobiła.
Jednak w jakiś sposób udaje się jej zachować poważny wyraz twarzy.
– Wiesz, o czym
mówię.
Wiem, co chce powiedzieć,
ale ona nie ma pojęcia o warunkach, w których musiałam dorastać. Moja matka
była uzależniona od cracku i podrzuciła mnie do żłóbka, znajdującego się w
szopce obok kościoła, gdy byłam niemowlęciem. To brzmi strasznie banalnie, ale
ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Ona wciąż trwa i jest moim marnym
życiem. Dzieci matek uzależnionych od narkotyków rodzą się z tym samym
uzależnieniem. Niewiele ważą, mają małe głowy, a kilka dni po porodzie
przechodzą głód narkotykowy. Trzęsą się i płaczą bez końca. Są nieszczęśliwe.
Matka wysłała mnie na ten świat w najgorszy z możliwych sposobów. Od urodzenia
byłam o wiele mniejsza od innych dzieci w moim wieku. W dodatku byłam w
najgorszej sytuacji ze wszystkich czekających na adopcję dzieci.
Nikt nie chciał
zaadoptować kogoś takiego jak ja.
Nikt nie chciał dziecka,
które ryczało całymi dniami.
Dziecka, którego nikt nie
mógł uszczęśliwić.
Przygarniali mnie ludzie,
którzy byli tak samo nieszczęśliwi jak ja. Gdy trochę podrosłam, zaczęłam
odbijać się z jednego miejsca do drugiego, niczym gumowa piłeczka w automacie
do pinballa. Niestety, ale nic nie wygrałam. Nie rozbłysnęły się migoczące
światła, ani nie rozległy się dźwięki muzyki. Na końcu zawsze czekała na mnie jedynie
pustka.
Gdy tylko skończę
osiemnaście lat, nareszcie będę gotowa, by wyruszyć w świat i odnaleźć własne
szczęście. Wiem, że ono tam na mnie czeka. Muszę je tylko znaleźć.
– Nie jestem na tyle
inteligentna, by iść na studia – przyznaję tonem pełnym melancholii.
Doktor Cohen wzdycha i
rozluźnia się.
– Jesteś
wystarczająco mądra, moja droga, tylko masz problem ze skupieniem. Jak ten nowy
lek, który ci przepisałam? Pomaga ci się skoncentrować?
Według niej bycie
dzieckiem matki uzależnionej od narkotyków automatycznie stawia mnie w
niekorzystnym położeniu w kwestii neurologii. Zdiagnozowano u mnie ADHD oraz
stany lękowe.
Klik. Klik. Klik.
Ponownie zerkam na zegar.
– Nie lubię tego
leku. Czuję się po nim otępiała.
– On tak działa. Po
jego zażyciu powinnaś łatwiej się skupiać. Ten lek ma ci pomóc uspokoić myśli.
To chyba zły moment, by
powiedzieć jej, że zażyłam go tylko raz, a resztę sprzedałam mojemu przybranemu
bratu, prawda?
Chyba tak.
– No dobra. –
Uśmiecham się do niej szeroko. To fałszywy uśmiech, ale pomaga mi wybrnąć z
tarapatów, gdy tego potrzebuję. – Ojejku, jest już późno – mówię, udając
nadąsaną. – Wygląda na to, że zobaczymy się dopiero za miesiąc.
Pani doktor kiwa głową,
zapisując coś w swoich notatkach. Nie czekam na odpowiedź. Powiedziała już
wystarczająco dużo. Tak naprawdę boję się tych spotkań. Wcale mi nie pomagają.
Obie kręcimy się w kółko. Ona chce zaoferować mi pomoc, której nie potrzebuję.
To wyłącznie strata czasu.
Gdy tylko zamykam za sobą
drzwi gabinetu, idę prosto do damskiej toalety. Na zewnątrz czeka mój zastępczy
rodzic, Guy. Ma najgorsze imię z wszystkich możliwych i jest największym
dupkiem na całej planecie. Czasami mówię do niego per koleś tylko dlatego, by
sobie z nim pograć. Nie mam pojęcia, jak ktoś taki mógł zostać osobą, która ma
się opiekować dziećmi i nastolatkami. On ewidentnie tego nienawidzi, a ja nie
potrafię tego zrozumieć. Przewinęłam się przez kilka domów, w których mężczyźni
lubieżnie patrzyli na swoje podopieczne, ale zwykle gapili się na inne
dziewczyny. Ich spojrzenia mnie omijały, bo jestem kurduplem z rozczochranymi
włosami. Woleli rozbierać wzrokiem chochliki z jasnymi włosami i wielkimi
oczami.
Kiedy już jestem w
łazience, kładę plecak na blacie z umywalkami, po czym przyglądam się swojemu
odbiciu w lustrze. Z moich ust starł się błyszczyk, więc odnajduję go w
plecaku, a następnie ponownie maluję je lśniącym różem. Przez te wszystkie lata
ukradłam wiele szminek z wielu miejsc. To taka moja mała terapia – nakładając
makijaż, zmieniam się w kogoś, kim chcę być. Obawiam się, że jestem bardzo
podobna do swojej biologicznej matki. Dlatego im mocniej jestem pomalowana, tym
mniej ją mogę przypominać.
Burczy mi w brzuchu, ale
staram się to zignorować. Nie powiedziałam doktor Cohen o tym, że pewna
dziewczyna o imieniu Monique przyciska mnie do szafki przed każdym WF-em, a
potem zabiera mi z plecaka pieniądze. Każdego dnia w szkole jestem głodna. Mam
nadzieję, że dziś wieczorem Guy ugotuje coś smacznego. To chyba jedyna rzecz,
do której się nadaje.
– Jeszcze tylko dwa
miesiące – obiecuję sobie, wzdychając.
Zabieram plecak, wychodzę
z toalety, po czym zmierzam w stronę poczekalni. Mój opiekun gapi się na jedną
z matek, która usiłuje przemówić do rozumu dziewczynie wyglądającej na parę lat
starszą ode mnie. Ludzie, którzy tu przychodzą, mają prawdziwe problemy
psychiczne, a ja w jakiś sposób tu utknęłam. Cóż, w końcu jestem córką
matki-narkomanki.
Pstrykając palcami, daję
mu znak głową.
– Chodźmy już.
Przez sekundę wykrzywia
twarz, ale natychmiast odwraca ode mnie wzrok, by ponownie spojrzeć na tyłek
gorącej mamuśki. Cieszę się, że lubi duże cycki i kształtne kobiety, bo dzięki
temu nigdy nie będzie na mnie patrzył w ten sposób. Gdy wychodzę na zewnątrz,
zatrzymuję się na chwilę. Jest wczesny listopad, ale dzisiejszy dzień jest
wyjątkowo słoneczny, ciepły. Mam ogromną ochotę po prostu usiąść na schodach i
wygrzewać się w słońcu.
Zawsze jest mi zimno. Non
stop noszę dżinsy i bluzy z kapturem, chowam się pod ciepłą kołdrą albo grzeję
przy ognisku. Mój lekarz powiedział mi, że to dlatego, bo – tak, zgadliście –
jestem córką matki-narkomanki.
Wielkie dzięki,
mamusiu.
Skupiam całą uwagę na
lśniącym cencie, który leży na chodniku. Kiedyś przeczytałam kilka artykułów
opisujących to, jak mnie znaleziono. Media nazwały mnie pieszczotliwie
Kokainową Casey, czyli tajemniczym dzieckiem uzależnionym od narkotyków.
Znaleziono przy mnie jedynie koc, papierową torbę pełną drobnych oraz krótki
liścik. Policja nie była w stanie odnaleźć mojej biologicznej matki, więc
nazwały mnie Casey Doe. Oczywiście natychmiast znienawidziłam to pieprzone
nazwisko. Teraz, gdy ktoś mnie o nie pyta, przedstawiam się jako Casey White.
Jestem dzieckiem, które znaleziono przykryte śniegiem.
Białym.
Czystym.
Jak nowy początek.
Gdy w końcu będę mogła
prawnie zmienić nazwisko, wybiorę takie, jakie będę chciała.
Schylam się, by podnieść
monetę, ale nagle ktoś zabiera ją, zanim zdążę wyciągnąć dłoń.
– Hej! – krzyczę.
Kiedy podnoszę wzrok,
spoglądam prosto w najbardziej intensywne, brązowe oczy, jakie w życiu
widziałam. Ich właściciel patrzy na mnie, tak jakby mógł zajrzeć w moją duszę.
Jakby widział te wszystkie smutne oraz przykre rzeczy, które w niej skrywam.
Nie mogę mrugać.
Nie mogę myśleć.
Mogę tylko patrzeć mu w
oczy.
Nagle Guy chwyta mnie za
ramię, przyciągając do siebie.
– Nie zachowuj się
jak dziwak – syczy, ciągnąc mnie do swojego gównianego vana. – Mam dość wożenia
twojego chudego dupska.
Wyrywam mu się, po czym
podchodzę do drzwi pasażera i wsiadam do środka. Gdy wyglądam przez szybę, ten
mężczyzna z chodnika wciąż się na mnie patrzy. Wyciągnął dłoń z centem w moją
stronę. Moneta błyszczy w blasku słonecznych promieni.
Za późno, stary. Teraz możesz sobie ją wziąć.
Wzruszając ramionami,
macham do niego. Guy wyjeżdża z parkingu. Gdy tylko z głośników ponownie
rozlega się jego ulubiona muzyka country, zakładam słuchawki i pogłaśniam moją
Meg Myers, by odciąć się od reszty świata. Zamykam oczy, starając się nie
liczyć czasu, który pozostał do chwili, w której moje życie nareszcie się
rozpocznie.
(obrazek)
Dwa tygodnie później…
– Casey!
– Guy woła mnie z salonu.
Staram się go zignorować. Żuję gumę,
wpatrując się w świadectwo, które trzymam w dłoniach.
Mlask. Mlask. Mlask.
Zrobiłam to. Zdałam
wszystkie egzaminy. Oczywiście musiałam ukraść pieniądze Guyowi, by móc za nie
zapłacić, ale on nie musi o tym wiedzieć. Byłam dumna jak paw, gdy rzuciłam
świadectwo na biurko mojego szkolnego psychologa, mówiąc, że znikam z ich
przeklętej dziury. Nie jestem już ich więźniem. Dyrektor, psycholog oraz moja
kuratorka zdecydowali, że nie muszę już dłużej chodzić do szkoły. Niestety
wciąż jestem przykuta do Guya, ale to potrwa tylko do świąt Bożego Narodzenia.
Potem będę wolna.
Mlask. Mlask. Mlask.
– Casey! Chodź tutaj,
do cholery!
Prychając, wkładam
świadectwo do plecaka, w którym trzymam najpotrzebniejsze rzeczy. Tak na
wszelki wypadek, gdybym nagle musiała się stąd zwijać. Przez te wszystkie lata
wiele razy, bez żadnego ostrzeżenia, wyrywano mnie z jednego domu i umieszczano
w innym. Na początku płakałam za rzeczami, które musiałam zostawić, ale teraz
po prostu mogę zabrać je ze sobą. Kładę plecak na łóżku, chwytam swoją czapkę,
po czym wychodzę z pokoju, który dzielę z inną dziewczyną. Kilka dni temu
wyraźnie się ochłodziło i teraz jest mi zimno nawet wtedy, gdy założę kilka
warstw ubrań. Założywszy czapkę, idę do salonu.
– Ach, tu jest nasza
mała miss – mówi Guy dumnym głosem.
Na dźwięk jego tonu prawie
dławię się gumą. Od kiedy zaczął zachowywać się jak ojciec? Patrzę na niego
podejrzliwie. Dostrzegam, że jedną kieszeń ma wypchaną banknotami, które
wystają z niej na zewnątrz.
– Oto ona, Casey Doe.
– Ściska mnie. Ciarki przechodzą mi po plecach.
– Wszyscy jesteśmy z niej dumni. Właśnie zdała maturę.
– To imponujące –
szepcze inny, głęboki głos.
Odwracam głowę w stronę, z
której dochodzi, i pierwsze, co widzę, to buty. Czarne, lśniące, eleganckie,
drogie. Spoglądając w górę, zauważam luźne spodnie spięte skórzanym paskiem, a
następnie elegancki, czarny krawat oraz opaloną szyję. Mężczyzna ma czarny
zarost. Jego pełne usta uśmiechają się szczerze. Patrzę mu w oczy.
Są brązowe.
Zachęcające.
Ciekawe.
Smutne.
Mrugam zaskoczona, ale nie
mogę oderwać od nich wzroku. Wydają się znajome, jakbym już kiedyś je widziała.
Jednak nie mogę skojarzyć tego kolesia.
– Nazywam się Tyler
Kline – przedstawia się łagodnym, ciepłym głosem. – Cieszę się, że mogę cię
poznać.
– Cześć – mówię,
podejrzliwie przyglądając się dłoni, którą wyciągnął w moją stronę.
Mlask. Mlask. Mlask.
Żuję nerwowo gumę.
– Cześć. – Uśmiecha
się jeszcze szerzej.
Mlask. Mlask. Mlask.
Unoszę brew, co skłania go
do mówienia dalej.
– Idziesz ze mną do
domu – oznajmia cicho, a ja widzę w jego brązowych oczach smutek, który ściska
moje serce.
– Dlaczego? – pytam,
wyrywając się z objęć Guya. – Gdzie jest Lola? – Moja kuratorka zawsze jest
obecna, gdy zmieniam miejsce zamieszkania.
– Lola na wszystko zezwoliła
– odpowiada Guy, ale ja wiem, że kłamie.
Krzyżuję ręce na piersiach
i wzdrygam się. Nie wiem, czy to przez zimno, czy niepokój, który czuję. W
każdym razie nie mam zamiaru nigdzie iść z tym nieznajomym mężczyzną.
– Zimno ci? – pyta
Tyler, a ja widzę w jego spojrzeniu prawdziwą troskę. Coś w sposobie, w jaki
zareagował, sprawia, że nieco się uspokajam.
– Zawsze jest mi
zimno – mamroczę.
– Mój dom jest
ciepły. – Jego brązowe oczy wpatrują się we mnie błagalnie.
– Zaufaj mi,
dzieciaku. Będzie ci tam znacznie lepiej – nalega Guy.
– Czy on ci zapłacił?
– Wbijam w niego wzrok, po czym wskazuję na wypchaną kieszeń. – Co tu się
dzieje?
Tyler napina się i
podchodzi do mnie. Gdy kładzie mi dłoń na barku, nie wzdrygam się, ani nie
uciekam. Jego dłoń jest ciepła. Kojąca.
– Proszę, Casey.
Nie dzieciaku. Nie moja
droga. Nie wałkoniu. Nie wyrzutku.
Tylko Casey.
– Nazywam się Casey
White, a nie Casey Doe – wyrzucam z siebie. Czuję, jak gorące łzy napływają mi
do oczu.
Tyler podchodzi jeszcze
bliżej, nie zdejmując dłoni z mojego barku. Jest ode mnie o wiele wyższy. Poza
tym ładnie pachnie.
– To nazwisko podoba
mi się bardziej – szepcze. – Proszę, chodź ze mną. Dam ci wszystko, czego
pragniesz.
Gapię się na niego i nagle
zaczynam się śmiać.
– Chcę nowy samochód
– żądam śmiało, uśmiechając się ironicznie.
On jednak tylko szczerzy
się do mnie swoimi białymi zębami i nawet przez sekundę nie traci pewności
siebie.
– Zaraz pojedziemy
jakiś wybrać. Najnowszy model mercedesa podobno jest świetny. Jaki kolor lubisz
najbardziej?
– C-co? – jąkam się.
– Wszystko.
– Dobrze. – To słowo
wypada z moich ust, zanim zdążę je powstrzymać. Dobrze? Chcesz iść z facetem,
który ewidentnie przekupił twojego zastępczego ojca tylko dlatego, że
zaoferował ci samochód? Zwariowałaś?
To nie zabawa, moja
droga.
Doktor Cohen ma rację. To
nie jest zabawa. To moje życie i muszę posunąć się do przodu tak szybko, jak to
tylko możliwe. Jeśli będę miała samochód, będę mogła zniknąć w chwili, w której
skończę osiemnaście lat i przejechać połowę Stanów, zanim ktokolwiek się
zorientuje. Mój nowy start jest tak blisko. Prawie mogę go posmakować.
Odchrząkuję, a następnie
podnoszę głowę.
– Dobrze.
Tyler ponownie się
uśmiecha, ściskając mój bark.
– Dziękuję, Casey.
Nie zawiodę cię.
Nie mam czasu zastanowić
się nad jego słowami, bo Guy nagle wpycha mi mój plecak, po czym wypycha nas
oboje za drzwi.
Wszyscy w moim życiu mnie
zawiedli, nawet moja własna matka.
Dlaczego Tyler Kline
sądzi, że jest inny od reszty?
Wiem, że moja przyjaciółka bardzo czeka na premierę tej książki. 😊
OdpowiedzUsuńTo będzie ciekawa premiera. Czekam na Twoją recenzję.
OdpowiedzUsuńzapowiada się na ciekawa lekturę na lato, lekka, i po fragmencie, który tutaj udostępniłaś czuję sie zaintrygowana :-)
OdpowiedzUsuńCiekawie się zapowiada :)
OdpowiedzUsuń